poniedziałek, 6 kwietnia 2015

...naleweczek wyrobem z przygody doświadczałam błędów i prób metodą Jak

   Naleweczkową przygodę zaczęłam  kilka lat temu, po degustacji pysznych naleweczek kolegi Darka.   
   Mówi się, że "pierwsze śliwki robaczywki"- zatem dążność do uzyskania lepszego efektu, działanie na różne sposoby i z użyciem tych najlepszych, sprawia zadowolenie z całego procesu wykonywanego zadania. Końcowy efekt nazwałabym dziełem, bo wkładam w nie pomysł, przyjemną pracę, czas/cierpliwość, ale przede wszystkim serce, jako że i naleweczka ma być dla serca. I tak zrodziła się moja pasja - przyjemna, cierpliwa, smaczna, zdrowa, wesoła :-))
Stan ducha i ciała przy delektowaniu się (z umiarem oczywiście, bo dla tak zwanej zdrowotności) tym trunkiem staje się bardzo przyjemny...

    I tak pewnego lata zakupiłam procentową bazę, malinki i zadziałałam. Pierwsza była malinówka, której  końcowa moc trunkowa okazała się nie do przełknięcia, takie to było mocne, taki to był przepis ;-) Wymagał więc zmodyfikowania, i to w trakcie już sporządzonego nalewu. Jako że malinki krótko się macerują w alkoholu, bo wystarczą im 5-6 dni, to był dobry czas na dozbieranie jeszcze istniejących na krzaczkach owoców. Ponownie zalałam malinki, ale już istniejącym nalewem z poprzedniego nastawu na kolejne 5 dni. Trzeba to było jeszcze tylko dosłodzić syropem cukrowym i posmakować na razie tylko nalew, bo do konkretnego trunku pod nazwą malinóweczka należało odczekać przynajmniej 3 m-ce. Po modyfikacji  moc okazała się mniejsza - tak ok. 40%, a i smak był wyraźniejszy, bogatszy, bo z podwójnej porcji malinek. Zlałam, przefiltrowałam, butelki zakorkowałam, odstawiłam... Nadszedł czas smakowania i... nie zapomnę go, to był czar, zapach lata w słodziutkich malinach, trafiająca w gust moc, piękny kolor...  i tak zrobiłam z tego przepis.

      Kolejne doświadczenie z  naleweczką pt. morelowa  nie było zadowalające, bo smak i obraz "tego"  pozostawiały dużo do życzenia...  nawet  nie dało się" tego" przeistoczyć w coś lepszego. Tak więc na etapie zlewania nalewu z owoców, nalew wylądował nie w kolejnym słoju lecz w odpływie zlewu. No cóż, było szkoda "procentów", ale tak naprawdę to one były powodem złej maceracji - nierozcieńczony spirytus 95%. Ponadto wszystko było zasypane cukrem, który w ogóle się nie rozpuścił. Skorzystałam wówczas z jakiegoś przepisu znalezionego w Internecie, i bez przemyślenia nastawiłam. Taki alkohol powoduje ścinanie się białka tkanek  i konserwuje składniki- miało "to" zapach tylko spirytusu, bez smaku, a właściwie smak bardzo procentowy, kolor może był do opisania, ale mnie raził w oczy. Końcowy efekt  skwitowałam powiedzeniem: "masz babo placek"-morelowy.

     Po nieudanym eksperymencie morelowo-spirytusowym nie zwątpiłam lecz miałam jeszcze większą ochotę na nastawienie kolejnej naleweczki.  Spróbowałam z brzoskwiniową... Znalazłam przepis, troszeczkę go zmieniłam, ale także znalazłam za mały słój - podekscytowana nastawieniem, nie wzięłam pod uwagę, że składniki jakie posiadam mogą nie zmieścić się w słoju. Tak uparcie wkładałam i zalewałam, aż do momentu, kiedy zauważyłam, że jest za mało miejsca na dolanie jeszcze 200 ml alkoholu. I zaskoczenie co dalej haha. I  zaczęłam przekładać to wszystko do słoja już o poj. 4,2 l.
Nastawiłam, odczekałam cierpliwie do czasu zlewania. Oczywiście po drodze to jest nieodparta chęć dotykania słoja, patrzenia na niego, niemalże kołysania się nad nim... i tak przez 3 tyg. maceracji... jakby człowiek chciał dać jeszcze coś więcej, jeszcze jeden składnik -  tak naprawdę do tej receptury daje po prostu siebie . Przy tej nalewce było już lepiej, jedynie z filtrowaniem były kłopoty, a to dlatego, że owoce jednocześnie zasypane cukrem i zalane alkoholem dadzą nalew, który będzie trudno się klarował ze względu na nieoczyszczony cukier- był w postaci sypanej. Lepiej dosładzać syropem cukrowym. Chcąc uniknąć uciążliwego filtrowania nalewki, należy ją po prostu odstawić do dojrzewania i tym samym klarowania - grawitacja zrobi swoje- zmętnienia opadną.  Po okresie dojrzewania, popróbowałam swojego dzieła i... miłe zaskoczenie, aż z radości popróbowałam więcej niż z umiarem... to było krótko mówiąc "soczyste"... jak przy jedzeniu bardzo dojrzałej, zdrowej, ociekającej sokiem brzoskwini, tylko okraszonej "mocą". Ta naleweczka musi długo dojrzewać. Po roku była pięknie wyklarowana i "soczysta". 


     Nie poprzestałam na brzoskwiniowej. Zaraz po niej były z aronii, z dzikiej róży, z głogu - te już mi się udały - nastawiałam je  z pozyskaną wiedzą. I tak wyglądał mój pierwszy sezon nalewkowy. W międzyczasie nastawiałam nalewki niewymagające owoców sezonowych, i były to: z suszonych śliwek, cytrynowo-kardamonowa, pomarańczowo-korzenna, z suszonej żurawiny. Zima i wiosna są też dobrym czasem na wyrób truneczków; można robić ciekawe nastawy z suszonych owoców, korzeni lub innych wg upodobań. Najlepiej jest suszyć owoce samemu-będą naturalne. Natomiast zakupiony susz należy dobrze umyć w ciepłej wodzie, a nawet sparzyć, aby pozbawić go środków konserwujących.
    I tak oto człowiek jest odrobinę mądrzejszy o  zdobyte informacje, własne  doświadczenia  w  powyższym temacie, i czeka  na kolejny owocowy sezon...

                                                       Naleweczka/truneczek
to alkoholowy wyciąg  z ziół, kwiatów, korzeni, owoców lub z  ich mieszanin, o właściwościach leczniczych i smakowych.  
                                  Pijmy ją z umiarem, delektując się jej smakiem.


                                                              Na zdrówko! :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz